Przejdź do treści

„Rodzic nie może być przemytnikiem, dziecko powinno jeść świadomie” – mówi dietetyczka Marta Kostka, autorka książki „Rozgryzione”

Marta Kostka, współautorka książki "Rozgryzione" / fot. mat. prasowe
Podoba Ci
się ten artykuł?
Podoba Ci
się ten artykuł?

Karmienie to relacja. Powinno opierać się na poczuciu bezpieczeństwa i wzajemnym zaufaniu. – Dziecko ufa rodzicom, że zostanie nakarmione – a rodzice ufają dziecku, że ono zje tyle, ile chce, i że się naje. Kiedy te role zaczynają się mieszać, dziecko przestaje wierzyć swojemu brzuchowi – tłumaczy Marta Kostka, dietetyczka i technolożka żywności, współautorka (z Zuzanną Wędołowską) książki „Rozgryzione” poświęconej żywieniu kilkulatków.

 

Ewa Podsiadły-Natorska: Polskie dzieci jedzą zdrowo?

Marta Kostka: Zacznijmy od tego, czym jest zdrowe jedzenie. Dla każdego definicja będzie inna. Wyobraźmy sobie, że jest mama, która ledwo wiąże koniec z końcem. Ona będzie tak karmić swoje dziecko, żeby się ono najadło. Nie będzie eksperymentowała, nie kupi czegoś, czego jej dziecko nie tknie. W jej koszyku raczej nie znajdzie się łosoś, quinoa czy inne mniej popularne produkty. Ona musi mieć pewność, że jej dziecko będzie miało siłę się uczyć – dla takiej matki zdrowie ma więc zupełnie inny wydźwięk niż dla matki, która mieszka w dużym mieście, ma dobrą pracę i może sobie pozwolić na eksperymentowanie oraz na to, że jej dziecko czegoś nie zje. Ta matka będzie chciała, żeby w diecie jej dziecka było jak najwięcej różnorodnych produktów. Ale jeden i drugi sposób żywienia może być zdrowy.

O! To ważna uwaga.

Ja uważam, że dzieci – i to staramy się udowodnić w naszej książce – mają naturalny pęd do tego, żeby dobrze jeść i rozwijać się. To jest jak z małym dzieckiem, które uczy się chodzić. Nie musimy go do tego zachęcać; ono ma w sobie wewnętrzną ciekawość i kompetencje. Wystarczy mu nie przeszkadzać. W książce tłumaczymy, że tak samo jest z odżywianiem. Dzieciom trzeba stwarzać okazje do dobrego jedzenia i im w tym nie przeszkadzać.

Co rozumiemy przez „przeszkadzanie”?

Bardzo często dochodzi do nadmiernej ingerencji rodziców. „Przeszkadzanie” to jesteśmy my stojący nad dzieckiem i mówiący: „No zjedz te warzywa! No dokończ ten posiłek, bo jak go nie zjesz, to będziesz głodny”. A teraz spójrzmy na siebie – przecież czasem nie chce nam się jeść, bo jesteśmy zestresowani albo najedliśmy się w poprzednim posiłku. Potrafimy zarządzać swoim głodem, powiedzieć: „Ja teraz dziękuję” albo „Zjem później”. A na dzieciach wywieramy presję, więc gdyby coś miało im w zdrowym jedzeniu przeszkadzać, to niestety czasem możemy to być my.

Zuzanna Wędołowska,współautorka książki „Rozgryzione” / fot. mat. prasowe

No tak, ale dorosły sięgnie po zdrowe rzeczy „przez rozum”. Dziecko nie ma tej świadomości. Taka lekka presja nie jest niezbędna, żeby dziecko jadło zdrowo? Gdzie leży granica?

Granica może przebiegać w innym miejscu dla różnych dzieci.

To fakt, mam w domu pięcio– i siedmiolatka, którzy odżywiają się zupełnie inaczej.

Właśnie. Pani synowie dorastają w tym samym środowisku, jest między nimi mała różnica wieku, więc zakładam, że model wychowawczy jest podobny. Każdy z nas rodzi się z tym samym układem pokarmowym, ale z różnymi preferencjami, więc od tego trzeba zacząć, że każdy człowiek jest inny. Ktoś jest odważnym „jadkiem”, chętnie próbuje nowych rzeczy, jest ciekawy. A ktoś inny jest dużo bardziej zachowawczy. Trudno namówić go do spróbowania nowości. Tacy ludzie, czy precyzując: dzieci zupełnie inaczej odbierają słowo „spróbuj”. Dziecko odważne będzie traktowało to jako przyjemną zachętę, natomiast drugie dziecko może odbierać to jako presję i coś, z czego musi się „wyspowiadać”, zostanie pod tym kątem ocenione. Dla niego to zadanie będzie dużo trudniejsze. Dlatego w książce podkreślamy, że presja nie jest dobrym motywatorem do jedzenia, choć każde dziecko będzie tę presję odczuwało inaczej i w innym miejscu. I tutaj dochodzimy do najważniejszego narzędzia – chodzi o tzw. podział odpowiedzialności. Jest to świetna wskazówka dla rodziców, jak postępować z dzieckiem przy stole.

Wyjaśnijmy.

Karmienie jest relacją. Najpierw jesteśmy my, matki jako osoby karmiące, podajemy pierś, butelkę, łyżeczkę. Dziecko jest osobą karmioną. Odpowiedzialnością rodzica jest to, żeby dziecko zawsze miało możliwość zjedzenia czegoś – rodzic odpowiada za to, co pojawi się na stole: owsianka, sałatka, ryba, naleśniki itp. Decyduje, kiedy posiłek zostanie podany. Natomiast dziecko ma swoją część w tym podziale; ono odpowiada za to, czy posiłek zje i ile go zje. Bo to ono ma brzuch. Tak, my wiemy, co jest zdrowsze, czego powinno być więcej w diecie, dziecko nie jest w stanie tego ogarnąć, zwłaszcza że żyjemy w „kakofonii żywieniowej” – często sami gubimy się w gąszczu informacji. Ale to my jesteśmy głową, a dzieci są brzuchami. To dzieci wiedzą, czy są głodne, czy może akurat są zestresowane i nie chcą za wiele zjeść, czy zjadły więcej wcześniej. Dzieci mają możliwość powiedzenia „nie”. To jest ten podział odpowiedzialności, który daje nam wskazówkę, gdzie leżą nasze obowiązki, a kiedy powinniśmy się wycofać.

Presja i naciskanie zabijają w dzieciach ciekawość. Naszym zadaniem jest sprawić, żeby dziecko czuło się przy stole bezpiecznie, wtedy ta ciekawość się pojawi, choć czasem po roku, dwóch, trzech latach. Ona nigdy nie jest na zawołanie

To jest właśnie ten model zaufania, o którym piszecie w książce?

Dokładnie. Chodzi w nim o to: dziecko ufa rodzicom, że zostanie nakarmione – a rodzice ufają dziecku, że ono zje tyle, ile chce i że się naje. Kiedy te role zaczynają się mieszać i mówimy: „Na pewno się nie najadłeś”, dziecko przestaje wierzyć swojemu brzuchowi. Jeśli od dzieciństwa będziemy odciągani od swoich wewnętrznych sygnałów sytości, z czasem pojawi się problem. Podział odpowiedzialności i model zaufania pozwolą dzieciom zachować autonomię jedzenia, dzięki czemu unikniemy konfliktów, które pojawiają się przy stole. Choć musimy też pilnować, żeby dzieci nie biegały co chwilę do szafki i nie wyciągały z niej tego, co chcą; gdybyśmy całkowicie zostawili im decyzję żywieniową, to mogłoby się okazać, że ciągle są pod szafką ze słodyczami.

To jak mam zaufać dziecku, które nie chce nawet spojrzeć na warzywa?

Wiek między 2 a 6 lat to trudny moment w żywieniu dzieci, ponieważ pojawia się okresowa neofobia. Wiele osób mylnie interpretuje ją jako jakieś zaburzenie, natomiast neofobia jest ewolucyjnym mechanizmem, który pojawia się u każdego dziecka w większym albo mniejszym nasileniu. Dzieci odrzucają wtedy jedzenie, tylko patrząc na nie. To jest ten moment, kiedy kładziemy coś na talerzu, a dziecko mówi: „Ale ja tego nie zjem. To jest niedobre, nie chcę tego”.

Jesteśmy wszystkożercami, ale potrzebowaliśmy „polisy na życie”, żeby nie zjeść czegoś, co mogłoby być potencjalnie trujące. Gdy dzieci zaczynają samodzielnie poruszać się w swoim środowisku, dostają w bonusie lekką niechęć do tego, żeby wsadzać wszystko do buzi. To jest ten okres neofobii, kiedy dzieci potrafią odrzucić jedzenie tylko dlatego, że ma plamkę. Pojawia się nadmierne skupienie na jakimś szczególe i odrzucanie żywności, która wydaje nam się niebezpieczna. To są bardzo często produkty zielone. Bo zielone może być gorzkie, a gorzkie może być trucizną.

No i warzywa często dzieciom nie smakują.

Zgadza się. Nie smakują. Druga rzecz jest taka, że warzywa są niskokaloryczne, a dzieci w okresie rozwoju mają bardzo dużą potrzebę jedzenia rzeczy, które są wysokoenergetyczne – tłuste, zawierają cukier, właśnie ze względu na ich potrzeby żywieniowe. Zatem zielone warzywa im nie pasują.

To co zrobić, żeby dzieci jednak trochę tych warzyw zjadły?

Możemy zaproponować warzywa z dipem, który im smakuje – niech to będzie dip orzechowy albo pyszny winegret i do tego osobno orzechy. Jeśli nie zielona sałata, to może papryka, rzodkiewka, jakieś inne warzywa, które są słodsze, a przez to dla dzieci atrakcyjniejsze.

Bardzo mi się spodobało to, co piszecie o przemycaniu warzyw w posiłkach – żeby tego nie robić. Podkreślacie, że dziecko powinno jeść świadomie.

Jeżeli spojrzymy na karmienie jako na relację, to w każdej relacji potrzebujemy poczucia bezpieczeństwa. Musimy mieć zaufanie do drugiej osoby. Wyobraźmy sobie sytuację: oznajmiamy partnerowi, że nie jemy mięsa, ale partner się o nas martwi i przygotowując sos boloński do spaghetti, przemyca w nim mięso. Jak byśmy się wtedy poczuli?

Słabo.

My byśmy całkowicie stracili do niego zaufanie, mimo że on ma dobre intencje, chce, żebyśmy byli zdrowi. Jedzenie jest czynnością bardzo intymną, dlatego w naszej książce sugerujemy, że rodzic nie powinien być przemytnikiem, bo to uda się raz, ale następnym razem dziecko już nie spróbuje dania, a jeszcze następnym nie spróbuje kolejnego, bo będzie nas podejrzewało, że znowu zostanie wykiwane. Chcąc dobrze, możemy nieświadomie sprawić, że dieta naszych dzieci będzie się zawężać – właśnie ze względu na problemy z zaufaniem.

„Rodzic nie powinien być przemytnikiem” – to daje do myślenia.

Tak, to daje do myślenia, nikt z nas nie chce być oszukiwany. Jak się czujemy, gdy dzieci nam robią jakieś psikusy? To jest kluczowe, żebyśmy byli przewodnikami. Osobami, które rozkochują dzieci w jedzeniu. Gdy jedziemy do Włoch i widzimy w restauracjach jedzenie, które pięknie pachnie i jest pięknie podane, ugotowane z miłością, reagujemy na nie entuzjastycznie. W książce bardzo dużo piszemy o modelowaniu dobrych nawyków żywieniowych, ale nie chodzi o modelowanie na zasadzie: „Zjedz to, bo to jest dobre, we Włoszech wszyscy to jedzą, musisz to zjeść”. Nie. Trzeba usiąść obok dziecka i zjeść posiłek z przyjemnością. Nie bójmy się tego! Często myślimy, że przyjemność z jedzenia mogą dawać tylko „niezdrowe produkty”. Nic bardziej mylnego. To chyba jedno z naszych najważniejszych zadań rodzicielskich, by pokazać dzieciom, że nie tylko słodycze i fast food mogą być smaczne i sprawiać przyjemność.

My wiemy, co jest zdrowsze, czego powinno być więcej w diecie, dziecko nie jest w stanie tego ogarnąć, zwłaszcza że żyjemy w „kakofonii żywieniowej” – często sami gubimy się w gąszczu informacji. Ale to my jesteśmy głową, a dzieci są brzuchami

Może warto zachęcić rodziców, żeby się nie poddawali. Mój starszy syn jest bardzo wybredny, mimo wszystko staram się nie poddawać. Ostatnio zaskoczył mnie, gdy zjadł czerwony barszcz z apetytem i powiedział: „Pycha”.

Naszą książkę kończymy dużym rozdziałem, w którym są „tips and tricks” – jak sprawić, żeby posiłki domowe były fajne. Na stole zawsze powinna znaleźć się rzecz, która jest pewniakiem, czyli coś, co dziecko na pewno zje. Ale powinny być też produkty „ambicjonalne”, czyli sałatka lub inne danie – bo nigdy nie wiadomo, kiedy może zdarzyć się sytuacja jak u pani w domu, że nagle dziecko stanie się gotowe na spróbowanie nowych rzeczy. Samo z siebie! Presja i naciskanie zabijają w dzieciach ciekawość. Naszym zadaniem jest sprawić, żeby dziecko czuło się przy stole bezpiecznie, wtedy ta ciekawość się pojawi, choć czasem po roku, dwóch, trzech latach. Ona nigdy nie jest na zawołanie.

Neofobia wycisza się ok. 6. roku życia i wtedy dzieci zaczynają chętniej jeść. Mówią: „Mamo, ja chcę tego spróbować”. To stopniowo będzie budowało w dziecku przekonanie, że jest kompetentnym „jadkiem”. Osobą, która sama zarządza swoim głodem i jedzeniem. Że wynika to z jego potrzeb, a ono czerpie z jedzenia przyjemność. Kolejne sukcesy będą kierowały je w stronę bardziej różnorodnej diety. Z neofobii wyciąga dziecko rodzic, który stoi z boku i oferuje dania, które sprawiają przyjemność również jemu.

Towarzysz.

Towarzysz, przewodnik, osoba, która pokazuje: „Hej, jedzenie jest fajne! Ono nie jest straszne. Wiem, że było ci trudno przez jakiś czas, ale jedzenie potrafi sprawiać przyjemność”.

A co powiedziałaby pani – tutaj posłużę się przykładem swojego drugiego syna – o dziecku, które nie przepada za słodyczami, natomiast uwielbia wszystko pozostałe? Mogłoby jeść bez końca. Czy należy takie dziecko upominać, że już wystarczy?

Są rodzice, którzy bardzo się boją apetytów swoich dzieci. Mamy współcześnie postępującą epidemię otyłości, więc niektórzy rodzice zgłaszają się do mnie i mówią: „Moje dziecko może jeść cały czas, zjada gigantyczne porcje”. Tylko my nigdy nie wiemy, czy zaraz nie będzie sytuacji, w której dziecko będzie miało skok wzrostu. Czy będzie miało skok rozwojowy. Albo czy to nie jest po okresie, kiedy bało się jedzenia, a teraz sprawia mu ono przyjemność. Ja zawsze mówię, że jeśli to nie jest kwestia, że dziecko chce piątą paczkę chipsów, tylko to jest standardowy obiad, to należy mu dać tyle, ile chce. Ale żeby pamiętać, że jeśli następnym razem powie, że nie jest głodne, to go nie namawiać.

W ogóle bardzo dobrze, gdy w domu są dzieci, które odżywiają się tak odmiennie, bo wtedy widzimy, jak różne mogą być modele żywieniowe.

Jest sens zaglądać do siatek centylowych?

Owszem, ale wprawnym okiem. Przeciętny rodzic ma niestety za mało informacji, by móc właściwie je zinterpretować. Np. patrzymy na siatki centylowe i jeśli widzimy nagły wzrost, to panikujemy. Ja bym była bardzo ostrożna przed sprawdzaniem siatek samemu, bo to może doprowadzić do sytuacji, w której zaczniemy wprowadzać w diecie dziecka różnego rodzaju restrykcje. Nie należy przekładać na dzieci naszego myślenia o odchudzaniu w formie diet. Jeśli czujemy, że coś nas przerasta, to lepiej zgłosić się do dietetyka czy psychodietetyka, tylko niech to będzie specjalista, który zajmuje się dziećmi. Dzieci nie powinno się odchudzać per se.

Przyszło mi teraz do głowy – również jako matce – że chyba nam, rodzicom często brakuje luzu. Wy nawet piszecie: „Nie bój się gotowców i fast foodów”! Więcej luzu i zaufania do dziecka?

Zależało nam, żeby to zaufanie do dziecka podkreślić na dwóch poziomach. Pierwszy: dzieci mają naturalną motywację do rozwoju, drugi: dzieci mają samoregulację. Często uważamy, że musimy je wszystkiego nauczyć, ale my też możemy się dużo nauczyć od dzieci! Tak, trochę brakuje nam luzu, choć mam wrażenie, że dzieje się tak ze względu na tę „kakofonię żywieniową”. Wydaje nam się, że jeśli będziemy dawać dziecku produkty standardowe, a nie organiczne, że jeśli nie dodamy chlorelli do koktajlu, to coś nas ominie, coś nam umknie, a dziecko nie będzie zdrowe. Do początku XX wieku, kiedy odkryliśmy witaminy, wszystkie rekomendacje mówiły, żeby do 3. roku życia nie dawać dzieciom warzyw ani owoców! Nie można żyć w żywieniowym kołowrotku. Najważniejszy jest zdrowy rozsądek.

 

Marta Kostka – z wykształcenia dietetyczka i technolożka żywności. Z zamiłowania niestrudzona i dociekliwa badaczka tematyki żywienia dzieci. Snute przez nią opowieści są po brzegi wypełnione wiedzą, ale nie brakuje w nich też empatii i czułego zrozumienia zarówno dla dziecięcych apetytów, jak i codziennych rodzicielskich bolączek. Promuje holistyczne, oparte na relacji podejście do żywienia. Na Instagramie jako @kostka_o_jedzeniu obala mity poszerza horyzonty i edukuje poprzez wzbudzanie w innych pasji do jedzenia. W wolnym czasie testuje nowe przepisy na kiszonki. Kocha gotować, uwielbia jeść.

„Rozgryzione. Jak nauczyć dziecko dobrze jeść. Przewodnik po żywieniu dzieci”, Marta Kostka, Zuzanna Wędołowska, wyd. Znak Emotikon, Kraków 2023.

Hello Zdrowie objęło książkę matronatem medialnym.

Zobacz także

Podoba Ci się ten artykuł?

Powiązane tematy: